Spełniamy marzenia – wyjazd do Hiszpanii na mecz FC Barcelony
Odskocznia od tematyki budowlanej - odwiedzamy Camp Nou w Barcelonie
20 maja 1992 r. Legendarny stadion Wembley. Finał Pucharu Europy Mistrzów Klubowych (odpowiednik dzisiejszej Ligi Mistrzów). Naprzeciw siebie stają FC Barcelona i Sampdoria Genua. W składzie katalońskiej drużyny m.in. Zubizarreta, Koeman, Guardiola, Laudrup, Stoiczkow. W bramce włoskiego zespołu legendarny Gianluca Pagliuca, atak tworzy doskonały duet Roberto Mancini - Gianluca Vialli. Barcelona po bramce Ronalda Koemana z rzutu wolnego bitego z 25 metrów, w 112 minucie meczu, zdobywa pierwszy w historii Puchar Europy. Na trybunach angielskiego stadionu mecz na żywo ogląda 70 827 widzów. W Polsce, dla pewnego 7-latka, finał ten rozpoczął piękną przygodę zwaną pasją kibicowania, która trwa po dzień dzisiejszy.
4 lata później, kiedy karierę na Camp Nou rozpoczynał słynny Ronaldo Luiz Nazario de Lima, osiedlowe bazary zalały koszulki z jego nazwiskiem i numerem 9. 7-latek był już wtedy 11-latkiem, a strój FC Barcelony z nazwiskiem Brazylijczyka, stał się pierwszym symbolem identyfikacji z klubem.
Lata mijały, marzenie pozostawało te samo - zobaczyć mecz FC Barcelony na żywo, odwiedzić stadion Camp Nou.
Marzenie stało się rzeczywistością w styczniu 2018. Zapraszam na krótką fotorelację z 2-dniowego pobytu w Barcelonie.
Jadąc na 2 dni do tak dużego miasta jak Barcelona (1,62 miliona ludzi) trzeba podjąć decyzję - zwiedzamy miasto, czy czas poświęcamy tematyce piłkarskiej. W naszym przypadku (podróżowaliśmy w trójkę) odpowiedź była dość oczywista. Planując podróż wykreśliliśmy wszystkie zabytki, pozostawiając zaznaczone na mapie punkty związane z klubem.
Przygotowując się do wyprawy w pierwszej kolejności zakupiliśmy bilety na mecz. 55 € od osoby za miejsca na równo z bramką. Jak się później okazało z każdego miejsca na stadionie widok jest bardzo dobry. Dziś dołożyłbym 20-30 € i wybrał mimo wszystko miejsce bliżej murawy. Rywal niezbyt atrakcyjny - drużyna drugiej połowy tabeli - Levante. Dla nas to bez znaczenia, chcemy spełnić dziecięce marzenia, nie wydając przy tym na sam bilet ponad 1000 zł, bo tyle trzeba zapłacić za bilet na mecz z rywalem o większej renomie. Inna rzecz, że dostępność biletów na mecz z odwiecznym rywalem, Realem Madryt, jest ograniczona.
Bilety mamy, czas pomyśleć o transporcie. Początkowo braliśmy pod uwagę jazdę autem. Na miesiąc przed wyjazdem, pojawiła się oferta luksusowego przelotu prestiżowymi liniami Ryanair z Warszawy na lotnisko El-Prat w Barcelonie. Zostały 4 ostatnie bilety, nas jest 3, bierzemy.
Dzień pierwszy - wyjazd
6 stycznia, późnym popołudniem zameldowaliśmy się na lotnisku w Modlinie. Czas oczekiwania na lot umililiśmy sobie nawodnieniem organizmu, w Barcelonie było znacznie cieplej niż w Polsce.
Po wylądowaniu wzięliśmy taksówkę z lotniska do centrum, koszt w granicach 25 € na trzy osoby wydał nam się bardzo dobrą stawką. Po 30 minutach jazdy byliśmy pod samym hotelem. Hotel położony blisko plaży, warunki bardzo dobre, koszt około 100 zł za osobę. Hotel znaleźliśmy na popularnej stronie internetowej oferującej noclegi na całym świecie.
Zrzuciliśmy plecaki w hotelowym pokoju i wyruszyliśmy na poszukiwania dobrej knajpki, gdzie będzie nam dane spróbować popularnej, hiszpańskiej paelli. Przeszliśmy więc na drugą stronę ulicy i zamówiliśmy 3 wspaniałe burgery 🙂 Z czystym sumieniem mogę polecić knajpkę Kiosko Bacoa.
Następnie zwiedziliśmy okolice, której zdominowana była przez flagę Katalonii (czas naszego wyjazdu pokrywał się z intensyfikacją idei odłączenia się Katalonii od Hiszpanii).
Ciekawostką jest, że w Hiszpanii alkohol można legalnie sprzedawać do godziny 22:00. Szukaliśmy odpowiednika naszej polskiej Żabki... Okazuje się, że w Barcelonie odpowiednikiem sieci sklepów nocnych, jest grupa mężczyzn narodowości indyjskiej, okupująca każdą ciemniejszą uliczkę. Nie martwcie się, nie musicie ich szukać, oni znajdą Was. Brzmi jak z filmu grozy. Groza kończy się na pierwszym wypowiedzianym zdaniu, które zawsze brzmi "My friend". I tak oto nawiązaliśmy pierwsze przyjaźnie w Barcelonie. Nie tylko Polacy są gościnni...
Dzień meczu
Następnego dnia, pobudka skoro świt o 8:30. Wita nas deszczowa Barcelona. Z kawą w ręku pędzimy przed hotel, gdzie czekała na nas zaparkowana taksówka. Koszt 20 €. Gdyby kosztowała 200 €, też znaleźlibyśmy odpowiednią argumentację broniącą takiego wydatku. Emocje związane z meczem czuć było od samego rana. W drodze taksówkarz zachwalał przewagę słowiańskich kobiet nad urodą południową. Powiedzenie "cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie" wykracza poza granice Polski.
Nim się obejrzeliśmy, byliśmy pod bramą Camp Nou. Stadion z zewnątrz nie powala urodą. Betonowy relikt wybudowany w latach 1954-1957 znacznie odstaje wyglądem od nowoczesnych obiektów, choćby tych wybudowanych w Polsce z okazji EURO 2012.
Sama okolica stadionu przypomina, że znajdujemy się na terenie obiektów sportowych FC Barcelona:
Poza stadionem, w odległości kilku kroków znajdują się:
- Palau Blaugrana - hala sportowa na której zmagania toczą koszykarze, piłkarze ręczni. Poza tym odbywają się tam zawody hokeja na wrotkach czy futsalu.
- Muzeum FC Barcelony
- Oficjalny sklep z pamiątkami FC Barcelona
Jako, że do meczu pozostało jeszcze kilka godzin, postanowiliśmy spędzić je w najbliższej okolicy stadionu, kierując się do oficjalnego sklepu z pamiątkami. Sklep jest 2-piętrowy. Poziom -1 wypełniają najrozmaitsze gadżety, od długopisów, przez kubki, portfele, po otwieracze, bransoletki i wiele innych. Poziom 0 poświęcony jest odzieży sportowej, w której na co dzień grają lub trenują zawodnicy. Poziom 1 to przede wszystkim kolekcja ubrań firmy Nike. Wstęp do sklepu jest oczywiście darmowy. Ceny atrakcyjne niestety nie są. Wystrój, gra świateł, ekspozycja, to wszystko robi niesamowite wrażenie. Czuć jak wiele znaczą piłkarze grający w katalońskim klubie.
Odwiedziny w sklepie pochłonęły dobre 2-3 godziny. Wyszliśmy z prawie pustymi torbami. Kontynuowaliśmy zwiedzanie, chcąc obejść stadion dookoła. Okazało się to sporym błędem - po drodze czekały na nas kolejne przyciągające wzrok kramiki, czy sklepy. Już nie te oficjalne, prowadzone przez naszych przyjaciół "My friend". W samej okolicy stadionu, sklepów z koszulkami i gadżetami jest co najmniej 10. Co ciekawe, można spotkać te same produkty co w oficjalnym sklepie, choć nie wszystkie. Zdarzają się też podróbki. Nasi przyjaciele z Pakistanu wiedzą jak robić biznes. Każdego klienta zagadują od progu sklepu, wciskając w zasadzie co popadnie, łącznie ze stringami FC Barcelona. Targować się można z nimi praktycznie bez końca. Nie po to jednak przyjechaliśmy, wracamy na stadion. Pozostały 2 godziny do rozpoczęcia meczu. W biegu konsumujemy jeszcze fantastyczną paellę zwaną Big Mac i wracamy pod bramy stadionu, wyszukując wejścia do naszego sektoru. Okazuje się, że kibice wpuszczani są dopiero na godzinę przed rozpoczęciem meczu. Czekamy cierpliwie pośród innych kibiców. W tłumie bez problemu da się odnaleźć naszych przyjaciół, którzy oferują zimne piwko. Nasz Urząd Skarbowy nie byłby zachwycony ich obecnością.
Godzina zero, a w zasadzie 15:15.
Wchodzimy. Za bramkami czeka nas inspekcja (niezbyt dokładna), sprawdzana jest zawartość plecaków. Kilka fotek i tak oto marzenie staje się faktem, zasiadamy na trybunach Camp Nou.
Nie wszyscy kibice spieszyli się tak jak my, co można zauważyć na jednym ze zdjęć powyżej. Stadion wypełnia się na kilka minut przed rozpoczęciem spotkania. Wartym podkreślenia jest fakt, że rozgrzewka piłkarzy trwa 10-15 minut i nie jest szczególnie intensywna. Parę sprintów, zabawa z piłką. Tworzą się pary, Messi gra tylko z Suarezem. Wyjątkiem są bramkarze, którzy rozgrzewają się 20-30 minut. Imponuje umiejętność gry nogami zarówno Ter Stegena, jak i Cillessena.
Do meczu pozostają sekundy. Spiker wykrzykuje nazwiska poszczególnych zawodników, największy aplauz towarzyszy pojawieniu się Iniesty i Messiego. Trybuny wydają się puste, przyszło "tylko" 56 380 osób, stadion mieści niemal 2 razy tyle.
Na trybunach panuje atmosfera jak na festynie. Ludzie jedzą słonecznik, popijają napoje, ale nie kibicują. Wyjątkiem jest grupa 200-300 kibiców za bramką, którzy żywo dopingują piłkarzy ze stolicy Katalonii. To zapewne grupa pojawiająca się na każdym spotkaniu. Uwierzcie, ich śpiew i bębny niosą się po całym Camp Nou. Niemniej daleko im do pasjonatów z ligi angielskiej, gdzie cały stadion po prostu ryczy.
Widoczność z dowolnego miejsca jest świetna, czego poniższe zdjęcia mogą nie oddawać.
Sam mecz, nie porywał. Spokojne 3:0 po bramkach Messiego, Suareza i Paulinho. Z trybun wydaje się, że każdy z kibiców mógłby wejść i zastąpić dowolnego gracza drużyny gospodarzy. Po prostu biegają i wiedzą jak się ustawić. Całe te uśpienie trwa do momentu przyspieszenia gry - wtedy w sekundę człowiek zostaje przeniesiony na widowisko zwane Kosmicznym Meczem i ma się wrażenie, że po murawie biegają zawodnicy z innej planety. Przyspieszenie kończy się najczęściej bramką, bądź groźna akcją. Chciałoby się powiedzieć chwilo trwaj. Nie trwała, 90 minut mija jak w hipnozie.
Ciekawostką jest, że w kilka minut po zakończeniu meczu na boisko wjeżdżają 2,3 kosiarki, które od razu przycinają trawę do wymaganej długości. Pośród kosiarek chodzi Pan, który sprawdza, czy trawa została właściwie skoszona. To jest robota 🙂
My zaś po ostatnim gwizdku postanawiamy wrócić do hotelu pieszo. Czeka nas 7 kilometrów spaceru podczas którego mieliśmy okazję zobaczenia kawałka tego pięknego miasta. Robimy szybkie zakupy przed zamknięciem sklepów, zrzucamy je do pokoju i rozemocjonowani, poświęcamy kolejne godziny na nocne zwiedzanie okolic plaży Barcelony. Stałymi towarzyszami okazują się być "My friend", którzy wyskakiwali z każdego zakrętu, oferując różne dobrodziejstwa.
W dniu meczu dowiedzieliśmy się, że w poniedziałek klub zaprezentuje na swoim stadionie nowego zawodnika - Brazylijczyka Coutinho, który zdecydował się na transfer z angielskiego Liverpoolu. Oczywistym stało się, że będziemy uczestnikami tego wydarzenia.
Rano swoiste deja vu, wsiadamy w taksówkę i jedziemy na stadion. Plan zakładał zwiedzenie muzeum i samego stadionu Camp Nou oraz udział w prezentacji. Nie było wiadomym, czy czas nam na wszystko pozwoli, ale ostatecznie w lekkim biegu udało nam się zrealizować każdy z punktów założonego planu.
Zwiedzanie muzeum i stadionu kosztuje 25 €. Nie warto odwiedzać stadionu w dniu meczu, jako że nie wszędzie będziecie mogli wejść. Możliwość zobaczenia stadionu oczami zawodników imponuje. Odwiedzamy szatnię gości, sale konferencyjne, miejsce w którym zawodnicy udzielają wywiadów i trafiamy do tunelu meczowego. Dziś rozumiemy dlaczego trawa była koszona po meczu. Murawa wygląda jak stół bilardowy. Zawodnicy nie siedzą na krzesełkach, tylko na skórzanych fotelach. Wchodzimy na stanowiska komentatorskie i zmierzamy do muzeum, w którym zobaczyć można m.in. puchary za wygranie Ligii Mistrzów, Złote Piłki czy Złoty But Messiego, trofea za wygranie mistrzostwa Hiszpanii i wiele wiele innych. Zapiera dech w piersiach.
Przed stadionem zebrało się sporo kibiców, w ilości około 8-9 tysięcy. To musi być wspaniałe uczucie dla nowego gracza, który zostanie powitany przez tak dużą grupę sympatyków. Sama prezentacja przebiegła bardzo sprawnie. Coutinho pożonglował chwilę piłką, pograł z dziećmi w "dziada", odebrał kluczyki od nowiuśkiego, czarnego Audi, podziękował kibicom, a my podziękowaliśmy Barcelonie za wspaniałe przeżycia, udając się na lotnisko i żegnając te wspaniałe miasto, do którego na pewno kiedyś wrócimy.
PS na pożegnanie próbowaliśmy uraczyć się mandarynką z pobliskich drzew. Niestety ktoś nas ubiegł i zerwał wszystkie owoce będące w zasięgu ręki. Idę o zakład, że udział w tym brali nasi przyjaciele "My friend".
Galeria: